Zaczęło się od pasji i marzeń, przeszło przez gadanie, aż w końcu doszło do działania. W taki sposób można odpowiedzieć na pytanie: Jak doszło do powstania projektu „Polska Przeprawa Stulecia”.
Dokładnie 16.08.2018 roku o godzinie 11:20 wraz z Hanią Bakuniak wyleciałyśmy z Polski w stronę Ameryki Północnej, do Los Angeles. Z racji dziewięciogodzinnego przesunięcia czasowego mogłyśmy się poczuć młodsze 🙂 . Kiedy dotarłyśmy na miejsce usiadłyśmy na murku przed lotniskiem i czekałyśmy na Bogusia i Mirka. Kiedy już przyjechali, wsiadłyśmy do samochodu i w czwórkę ruszyliśmy realizować pierwszą część projektu, czyli przeprawę wpław przez Jezioro Tahoe Bogusława Ogrodnika. Droga była długa. Jechaliśmy ok sześć godzin do miejsca, w którym mieliśmy nocować. Znajdowało się ono nad Lake Topaz. Tak na prawdę, piękne widoki jakie Nas tam zastały mogliśmy podziwiać dopiero rano, ponieważ gdy przyjechaliśmy było już ciemno.
Już pierwszego dnia można było odczuć zmianę kulturową, gdyż schodząc na śniadanie można było zjeść jedynie gofry, naleśniki, albo jakiś jogurt. Wtedy cukier okazał się być dwa razy słodszy niż w Polsce :-).
Po śniadaniu ruszyliśmy dalej. Do celu zostało Nam ok godziny drogi. W pobliżu Jeziora Tahoe byliśmy umówieni na spotkanie z obserwatorem oraz kapitanem łodzi, która miała asekurować Bogusia. Wtedy ustaliliśmy szczegóły przeprawy oraz plan karmienia.
Jezioro było piękne, pierwszy raz widziałam taki kolor wody. Była błękitno, zielona oraz bardzo przejrzysta co sprawiało, że bardzo dobrze było widać dno. Temperatura wody przy brzegu wynosiła 20 °C. Wszystko tam było inne niż w Polsce, inna woda, inny krajobraz, inne jedzenie, inne rośliny, inne konstrukcje domów, inne samochody, nawet przejścia dla pieszych i światłą były inne. Przed godziną startu postanowiliśmy odpocząć i poszliśmy spać do samochodu, dopiero ok godziny 20.00 zaczęliśmy pakować rzeczy na łódkę. Jakieś 40 minut później odbyła się odprawa. Wybiła 21.00, Bogusław był gotowy do startu. Być może przez roztargnienie i nutę adrenaliny zrobił lekki falstart, ponieważ zapomniał włączyć światełka, które miał przywiązane w pasie, obserwatorka jednak uśmiechnęła się i pozwoliła mu jeszcze raz wyjść na ląd i wystartować.
Noc była piękna, gwieździsta, ale zimna. Temperatura powietrza wynosiła ok 5°C. Nie była ciemna i ponura, ponieważ księżyc oświetlał Nam drogę.
Z początku Boguś chciał przyjmować picie co 30 minut, a jedzenie co godzinę. Pił węglowodany, herbatę z imbirem i… pepsi?? Tak, nie pomyliłam się, oryginalny sposób 🙂 . Jadł batony, banany, musy owocowe i… kurczaka w zestawie z pepsi :-). On to ma pomysły. W sumie nie ważne jakie, ważne, aby działały.
W pewnej chwili nastał krytyczny moment nie tylko dla Bogusia, ale i dla Nas wszystkich. Lekko zmęczeni ekspedycją wpłynęliśmy w obszar trzymilowej zatoki. Z racji jej długości płynęliśmy ok cztery godziny z wrażeniem, że stoimy w miejscu. Bogusław w końcu zatrzymał się i powiedział: „Słuchajcie, przecież to nie ma sensu już którąś godzinę widzę tą samą skałę. Zróbcie coś!” . Wtedy Mirek wszedł na kajak i popłynął z nim na drugą stronę łódki, tak, aby nie widział tej skały. Okazało się, że wszyscy pływacy mają problem w tym miejscu. Tak naprawdę od tamtej pory Boguś zwolnił i chyba już miał lekko dosyć. Jego tempo spadło do 0,6 mil/h. Kiedy skończył płynąć powiedział, że w tamtym miejscu woda była tak zimna, aż mrożąca, ale zaznaczył, że miało to swoje plusy, ponieważ bardzo go znieczuliła na ból mięśni . Po 24 h i 34 min szczęśliwie dopłynęliśmy do brzegu. Okazało się, że w barze znajdującym się na plaży, do której dobiliśmy odbywało się wesele. Nie muszę więc tłumaczyć, że zrobiliśmy małe widowisko :-).
Gdy już było po wszystkim, odetchnęliśmy z ulgą i ze spokojem wróciliśmy na drugą stronę.
Wraz z Hanią Bakuniak miałyśmy tydzień na przygotowania. Ten czas minął nam bardzo szybko. Nadszedł dzień wyjazdu na przeprawę. Wyruszyliśmy 26.08.2018 r ok 20.00.
szybka, ponieważ do portu niedaleko Long Beach dotarliśmy po ok 40 minutach. Ten port był ogromny, wywarł na mnie duże wrażenie, gdyż pierwszy raz coś takiego widziałam.
Zapakowaliśmy rzeczy na wózek i szliśmy w stronę łodzi o wdzięcznej nazwie Pacyfic Star. Idąc pomostem zobaczyłam, że coś rusza się w wodzie i pomyślałam sobie na głos: „No zarombiście, jeszcze nie wypłynęliśmy z portu i już pływają tu rekiny.”, Mirek wtedy odpowiedział ze śmiechem: „To nie rekiny, tylko lwy morskie 🙂 ”. Kiedy znaleźliśmy już swoją keję, a przy niej ten statek rozpakowaliśmy się, zrobiliśmy kilka zdjęć i w sumie poszliśmy spać. Nie będę ukrywać, że tej nocy nie mogłam spać. Najwyżej trochę odpoczęłam, ale na pewno nie spałam twardo. Nastawiłam budzik na 5.00, ponieważ o 6.00 miałam zacząć płynąć. Coś jednak się przedłużyło i mieliśmy godzinne opóźnienie. W tym czasie zdążyłam uszykować wszystkie potrzebne rzeczy na przeprawę, przebrać się i coś zjeść.
Zazwyczaj przed takim płynięciem jem kaszkę dla małych dzieci. Po prostu dobrze mi się na tym pływa.
Gdzieś w okolicach 6.50 weszłam z łodzi do wody, aby udać się na brzeg, a dokładnie o 6:56 wystartowałam. Pierwsze dziesięć kilometrów było spoko, można powiedzieć, że czułam się jak ryba w wodzie :-). Płynęłam z lądu na wyspę, co wiązało się z tym, że cały dystans fala była przeciwna, jednak na tym początkowym odcinku nie przeszkadzała mi. Miałam wrażenie, jakbym zjeżdżała po zjeżdżalni dla dzieci. Z początku było pochmurno, jednak z czasem na niebie zaczęło pojawiać się słońce , którego promienie pięknie rozpraszały się w wodzie o równie pięknym kolorze. Płynęłam sobie swoim, spokojnym tempem, aby dać radę stawić czoła tym 34 km. Tak na prawdę pierwszy kryzys odczułam mniej więcej w połowie płynięcia. Wtedy zaczęły mnie boleć ręce, a dokładniej łokcie. Wtedy zrozumiałam, że muszę je wzmocnić przygotowując się do kolejnych przepraw. No, ale co miałam zrobić? Płynęłam dalej. Z początku jeszcze kontrolowałam czas, ponieważ przyjmowałam picie co 30 minut, a jedzenie co 1,5 h, po czterech godzinach uległo to zmianie i piłam co 20 minut a jadłam co 1 h 20 min. Prosiłam, aby nie mówiono mi ile mam jeszcze do końca. W pewnym momencie moja psychika nie wytrzymała i zapytałam się ile mi jeszcze zostało? Boguś wtedy powiedział, że do końca mam 7 mil. Wtedy w myślach policzyłam sobie, że zostało mi ok 11 km.
Płynęłam, płynęłam i płynęłam. W końcu poczułam pierwszy przypływ optymizmu, gdy zaczęłam widzieć obrysy wyspy, cały czas miałam świadomość, że zostało mi już mniej niż 10 km co oznaczało, że już z górki. Na kolejnym karmieniu Mirek krzyczy do mnie, że super mi idzie i, że zostało mi jeszcze 11 km. Ja wtedy mówię: „Jak 11km skoro tak dawno było 7 mil?!” A on odpowiada: „ Ale morskich.”
Co tu zrobić, trzeba płynąć dalej. Nie chciałam już słyszeć ile mam do końca. Obrysy wyspy już coraz bardziej wyraźne a w między czasie odwiedziły Nas delfiny.
Nie widziałam ich dobrze, ponieważ ocean ze względu na dość silny wiatr zaczął bardziej falować co sprawiało, że od czasu do czasu fale mnie zalewały i nie mogłam wziąć wdechu. W pewnym momencie nawet było zabawnie, ponieważ odwracam twarz na lewą stronę a tu fala roztrysnęła się na Patricio, moim kajakarzu. Te wydarzenia sprawiły, że na chwilę zapomniałam o zmęczeniu i bolących rękach. Jednak nie mogło być zbyt łatwo i kilka minut później poczułam, że mam zgagę. To było beznadziejne uczucie. Byłam już zmęczona i dodatkowo walczyłam ze zgagą. Myślę, że była ona spowodowana słoną oceaniczną wodą. Pomimo to, że nie piłam jej zawsze jakaś kropla do buzi wleciała. To była kolejna sytuacja, do której musiałam się dostosować.
Przyszedł czas na kolejne karmienie. Wtedy Boguś krzyknął, że zostały mi tylko 4km. Myślę, że wtedy moje oczy aż się zaświeciły z radości pomimo to, że były schowane w okularach.
Płynięcie już mi się zaczynało dłużyć, pewnie przez zmęczenie. Wydawało mi się, że już nie wiadomo jak długo płynęłam a tu Mirek krzyczy, że już tylko 3 km, a ja się pytam: „Jak 3 km skoro tak dawno były 4?!”. On odpowiada: „Płyń, dobrze Ci idzie, trzymasz tempo, Kapitan jest zadowolony.” Fakt był taki, że przez te ostatnie 10 km rzeczywiście warunki nie były zbyt kolorowe, ze względu na wiatr i zwiększoną falę, pod którą płynęłam. Wiedziałam, że tak naprawdę 3 km to już prawdę mówiąc finisz na tle całego dystansu, zatem śmiało brnęłam do przodu wyobrażając sobie chwilę wyjścia z wody. Kiedy już wyraźnie widziałam wyspę i plażę, na której miałam kończyć przeprawę Mirek powiedział, że już mam do końca niecałe 2 km, a wtedy mówiłam do niego: „Ale nie kłamiesz mnie?!” i z tego zdania mieli ubaw już do końca wyjazdu. Wtedy pełna optymizmu ruszyłam dalej, mając świadomość, że pewnie mówią prawdę. Wiedziałam, że już zaraz zacznę widzieć dno i szurać po nim łokciami. Dokładnie tak się stało za kilka minut i szczęśliwie, o własnych siłach wyszłam z wody podnosząc ręce do góry, gdyż tego wymagają przepisy CCSF. To taki znak, że już przekroczyło się linię fali i wyszło na suchy ląd. Wracając na łódkę Patricio powiedział, żebym złapała się kajaka i razem podpłyniemy do łodzi. Kiedy już weszłam na Pacyfic Star poszłam się umyć , ubrać i nareszcie zjeść coś konkretnego. Kiedy wzięłam swój telefon do ręki miałam cały pasek zapchany powiadomieniami. Nie miałam siły, żeby wszystko sprawdzić, więc napisałam tylko wiadomość do rodziców, że żyję i zadzwonię później, ponieważ chciałam się jeszcze przespać przed startem Hani.
W kajucie miałyśmy dwupiętrowe łóżka, Hania przed startem odpoczywała na dole, więc mi została góra. Jakoś człapałam się i położyłam. Bolały mnie ręce, paliczki w dłoniach i cała obręcz barkowa. Szczerze nie wiedziałam, na którym boku położyć się, aby było dobrze, w końcu udało mi się na chwilę zasnąć. Kiedy już się obudziłam nie miałam zaufania do swoich rąk, aby bezpiecznie zejść z tego górnego łóżka a dodatkowo statek się jeszcze bujał. Uff… udało się :-). O godzinie 21.57 Hania rozpoczęła swoją przeprawę przez Catalinę. Co prawda była ona poprzedzona lekkim falstartem, jednak myślę, że to było niedopatrzenie obserwatorów, którzy cofnęli ją i jeszcze raz musiała zacząć. Na szczęście przepłynęła zaledwie ok 100 m, więc można powiedzieć, że zrobiła sobie krótką rozgrzewkę.
Noc była piękna, ciepła, spokojna i jasna, ponieważ był dzień po pełni księżyca. Świetny widok sprawiała pomarańczowa poświata z Los Angeles, świecące się tankowce, statki świecące na zielono oraz latające w promieniach księżyca ryby. Hania wspominała, że ciekawy widok stanowiły również bąbelki w wodzie, podobno wyglądały jak małe perełki.
Wchodząc do wody, aby wrócić na łódkę, jakieś 10, 15 m od Nas wyglądała foka. Patrzyła na Nas takimi pięknymi, dużymi, wdzięcznymi, czarnymi ślepiami. Wtedy poczułam jakiś miły spokój. Po prostu poczułam miód na sercu . Potem wróciłyśmy na łódkę. Kiedy już wszyscy się ogarnęliśmy, wróciliśmy do portu. Tam odbywała się celebracja, gdyż wpływał statek wojenny. Dla żartów mówimy, że było to na Naszą cześć.